Po emocjonującym pożegnaniu z małym Espresso i jego rodziną, czułem się pełen energii, jakby każda skała i każdy kamień na tej ziemi dodawały mi sił do dalszej wędrówki.
Droga prowadziła mnie przez rozległe, suche równiny i skaliste wąwozy. Ziemia miała głęboki, rdzawy kolor, a horyzont zdobiły skały Monument Valley. Wyglądały jak olbrzymie zamki wznoszące się nad pustynią. Było to miejsce, które od zawsze przyciągało podróżników, kowbojów, poszukiwaczy złota, a nawet duchy przeszłości.
Nadchodził wieczór, a ja uświadomiłem sobie, że znów spędzę noc pod gołym niebem. Nie miałem się gdzie podziać, więc już teraz zacząłem rozglądać się za jakimś schronieniem. Nie bałem się, że zmarznę, bo na szczęście mój śpiwór był wystarczająco ciepły. Musiałem tylko znaleźć jakieś przytulne zagłębienie lub krzew, który byłby namiastką prawdziwego legowiska w stajni.
Wtedy ujrzałem przed sobą samotną postać stojącą na szczycie jednej ze skał. To był starzec ubrany w tradycyjny indiański strój ozdobiony piórami i koralikami. Jego pooraną zmarszczkami twarz okalały zaplecione w warkocz srebrne włosy, które lśniły w blasku zachodzącego słońca. Instynktownie zatrzymałem się, bo coś podpowiadało mi, że to spotkanie nie jest przypadkowe.
Indianin zszedł ze skały. Jak na swój wiek zrobił to szybko i zwinnie. Jego spojrzenie było pełne mądrości i spokoju. Uśmiechnął się przyjaźnie tak, jakby znał mnie od dawna.
– Czekałem na Ciebie Fuego – i dodał – Słyszałem, że udało ci się uciec tym dwóm łobuzom z Santo Francesco. Bliźniaki Joe i Luke to naprawdę źle ludzie. Wyłapują konie błąkające się samotnie po prerii i sprzedają potem hodowcom bydła.
– Dooodobry wieczór – Wyjąkałem zaskoczony. Kto to w ogóle jest? Skąd wie jak mam na imię? I skąd on wiedział o bliźniakach, którzy próbowali mnie schwytać?
– To bardzo ładnie z twojej strony, że odprowadziłeś Espresso do domu. Bez ciebie nie poradziłby sobie. Jestem pewny, że prędzej czy później ci dwaj by go złapali…… Nie bój się mnie – Stary Indianin zbliżył się do mnie i pogłaskał po pyszczku. – Nazywam się Gini-tsoh, czyli Wielki Sokół. Pochodzę z plemienia Navajo i nie wiedzieć czemu wszyscy uważają, że wiem wszystko najlepiej.
– Miiiiiło mi – nadal nie byłem w stanie wykrztusić z siebie ani słowa. A tak nawiasem mówiąc – ciekawe imię jak na człowieka tak niskiego wzrostu. Ale nie odważyłem się powiedzieć mu tego prosto w twarz.
– Nie znasz mnie, ale ja poznałem przed laty twoją Rodzinę. Twoja Babcia Cristal wywodzi się ze wspaniałego, starożytnego rodu Koni Chillijskich. Mam nadzieję, że dobrze się jeszcze trzyma i że nie strzyka jej tak mocno w kościach jak mnie.
– Nie, nie, wszystko u niej w porządku. Ale, ale, ale skąd ty to wszystko wiesz?
– Wiedza nie bierze się tylko stąd co widzisz i słyszysz mój Chłopcze. Wiedza to wielki dar, który zdobywasz też całym swoim sercem.
Jak to możliwe, że ktoś tak mądry i ważny siedział tu czekając na takiego zwykłego konia jak ja? Wielki Sokół widząc moje zdumienie, uśmiechnął się lekko.
– Niegdyś czekałem tutaj na twojego Ojca. Silent Wind był jeszcze małym źrebakiem, gdy ujrzałem go po raz pierwszy. Potem wyrósł na wspaniałego młodzieńca. Z głową pełną marzeń o wielkich podróżach i przygodach. Mieliśmy się spotkać tutaj, w Monument Valley, ale… – Wielki Sokół spojrzał w dal, jakby szukał odpowiedzi w rozległej równinie przed nami. – ….ale Silent Wind nigdy się nie pojawił. Przestraszył się swoich pragnień i porzucił drogę, którą chciał podążać.
Bardzo mnie zasmuciło to co usłyszałem. Podziwiałem mojego Ojca, bo wydawał mi się zawsze taki pewny siebie. Dumny i silny. Zdecydowany. Przypomniałem sobie opowieść Babci i zrozumiałem, że przez te wszystkie lata w sercu Taty krył się lęk.
Wielki Sokół spojrzał na mnie uważnie, jakby czytał w moich myślach, i nagle z kieszeni wyciągnął coś niezwykłego – lśniący, zielony kamień.
– To Szmaragdowy Kryształ, jeden z tych, które musisz odnaleźć – Powiedział, wręczając mi go. – Wiesz o tym, prawda?
Patrzyłem na kamień, czując jego magiczną moc. Wiedziałem, że to klucz do czegoś, co mogło odmienić moje życie i spełnić marzenia, które mój Ojciec kiedyś porzucił.
– Fuego, każdy z nas ma wybór – Powiedział Wielki Sokół, przerywając ciszę. – Możemy iść za naszymi marzeniami, nawet jeśli droga jest trudna i niepewna. Albo wybrać bezpieczną ścieżkę, która prowadzi nas do tego co już znamy. Tylko, że marzenia, których nie realizujemy, to ciężar i cichy żal, który nas już nigdy nie opuści.
Spojrzałem na niego, czując wielką wagę tych słów. Rozumiałem teraz, dlaczego Wielki Sokół czekał na mnie. Chciał, abym podjął decyzję, której Tato nigdy odważył się podjąć. Stary Indianin chciał, abym wybrał odwagę zamiast strachu przed nieznanym.
– Fuego – powiedział Wielki Sokół. – Nie bój, choć droga przed tobą jest długa i kręta. Ale pamiętaj, że każda przeszkoda to tylko kolejna lekcja, dzięki której nauczysz się jak osiągać cele jakie sobie wyznaczyłeś. Potkniesz się i upadniesz jeszcze nie raz. To nic. Trzeba wstać i iść dalej. Małymi krokami do przodu.
Wiedziałem, że Wielki Sokół ma rację. Poczułem w sobie radość i determinację, by odnaleźć Szmaragdowe Źródło. Przecież obiecałem to Babci i bardzo, ale to bardzo nie chciałem jej zawieść.
Podziękowałem Wielkiemu Sokołowi za jego mądrość. Obiecałem mu, że nie zmarnuję tej szansy. Pełen nadziei ruszyłem w dalszą drogę, ze szmaragdowym kamieniem schowanym bezpiecznie w moim plecaku. Miałem przed sobą długą podróż do Wielkiego Kanionu i jeszcze dalszą do Patagonii, ale wiedziałem, że teraz już nic mnie nie zatrzyma.
Przede mną rozciągały się pustynne krajobrazy Monument Valley z jej skalnymi pomnikami. I jedno było pewne – teraz, bardziej niż kiedykolwiek, byłem gotów, by stawić czoła wszystkim wyzwaniom i spełnić marzenia, które do tej pory były tylko cichym szeptem w moim sercu.