Rozdział 7: Park Skalnych Łuków

Rozdział 7: Park Skalnych Łuków

Było jeszcze ciemno, gdy obudził mnie dziwny dźwięk. Wytężyłem słuch i w pierwszej chwili wydawało mi się, że to tylko wiatr tańczący w suchej trawie. Ale dźwięk stawał się coraz wyraźniejszy i przypomniał płacz. Zerwałem się na równe kopytka i ruszyłem w stronę, z której dobierało szlochanie. Moim oczom ukazał się malutki konik, który drżał z zimna i ze strachu. Łzy spływały mu po pyszczku, grzywę miał potarganą, a jego kasztanowa sierść była brudna od kurzu. Spojrzał na mnie, więc podszedłem do niego. Bardzo powoli żeby go nie spłoszyć.

Co się stało Maluchu? – zapytałem łagodnie.

Zgubiłem się… i nie wiem gdzie są teraz moi Rodzice. Tęsknię za Mamą…. – wyszeptał cicho i znów zaczął płakać.

Gdy się uspokoił powiedział, że ma na imię Espresso. Podczas popołudniowej wędrówki ze swoim stadem zobaczył latającego motyla. Zaczął go gonić dla zabawy i zanim się zorientował, stracił swoją rodzinę z oczu. Teraz był sam, zagubiony i przerażony.

Jakie ten Maluch ma szczęście, że trafił akurat na mnie” – Od razu przypomniałem sobie o dwóch farmerach, którzy mogli go przecież schwytać. Ja też byłem dla niego obcym konikiem, dlatego bardzo się starałem, aby jeszcze bardziej go nie przestraszyć. Musiałem mu pomóc, choć sam nie wiedziałem, gdzie się znajdujemy. Za niedługo odjeżdża mój pociąg do San Francisco, więc powinienem już teraz zacząć szukać drogi na stację. Ale nie mogłem przecież zostawić tego dzieciaka samego na pastwę losu.

Nie martw się, Espresso. Znajdziemy twoją rodzinę, ale teraz musimy jakoś przeczekać do rana.

Na prerii noce bywają chłodne, a my byliśmy zmęczeni. Wyciągnąłem z plecaka śpiwór, który był na tyle duży, aby pomieścić nas obu. Zwinęliśmy się w kłębek czekając na pierwsze promienie słońca, które ogrzeją nasze zmarznięte grzbiety.

Gdy nastał świt, delikatnie pogłaskałem Espresso po grzywie. Był już spokojny, słyszałem nawet jak chrapie. Ucieszyłem się, bo to znak, że czuł się przy mnie bezpiecznie. Jak się za chwilę okazało, znajdowaliśmy się na terenie Parku Narodowego Arches w stanie Utah. To by oznaczało że przemieszczam się na południe, a więc mam do San Francisco (nie mylić z Santo Francesco!) bliżej niż dalej. Z drugiej strony nadal nie wiedziałem gdzie szukać stada naszego biednego, zbłąkanego Maluszka.

Dzień dobry – zbudziłem śpiącego źrebaka. – Chodź, znalazłem kilka kępków świeżej trawy, na której wciąż jest poranna rosa. To powinno nam wystarczyć na śniadanie.

Pomyślałem o wczorajszych soczystych, pieczonych jabłkach serwowanych w wagonie restauracyjnym i zrobiło mi się trochę smutno, że teraz musimy zadowolić się marnymi źdźbłami trawy. I puknąłem się kopytkiem w czoło, bo przypomniałem sobie że mam przecież jeszcze w plecaku kilka marchewek, które wziąłem z domu. Dziś nie wyglądały zbyt apetycznie, ale lepsze to niż nic. Poczęstowałem Espresso tym co miałem, a on patrzył na mnie tymi swoimi brązowymi oczami pełnymi wdzięczności.

Maluchu – zapytałem między jednym chrupnięciem marchewki a drugim – Czy ty poznajesz tę okolicę?

Tak, czasem tu przychodziliśmy, ale tylko wtedy, gdy było chłodniej.

Zmartwiłem się, bo mimo wczesnej pory słońce zaczęło już prażyć, a brak chmur zwiastował upalny dzień.

Mustangi będą szukać schronienia przed palącym słońcem i raczej nie będą zapuszczać się na takie pustkowie jak to. Nie było czasu na rozmyślanie. Musiałem działać szybko, zrobić cokolwiek, aby odprowadzić Espresso do rodziców, którzy pewnie usychają z tęsknoty za swoim Synkiem.

Dzikie stada często przemierzają ogromne odległości w poszukiwaniu jedzenia i wody. A Espresso był przecież mały, więc nie mógł odejść daleko od swoich Rodziców. Taką przynajmniej miałem nadzieję. Musiałem poszukać jakichkolwiek oznak ich obecności – odciśniętych w ziemi kopyt, śladów nadgryzionej trawy, a może nawet dźwięków, które wskazywałyby na to, że stado jest niedaleko.

Wstałem, a Espresso podążał za mną, potykając się co chwila o wystające skały i kamienie. Wokół nas wznosiły się niesamowite, czerwone formacje skalne. Wyglądały tak, jakby ktoś ulepił z gliny gigantyczne “łuki” i “mosty”.

To miejsce jest niesamowite! – podskoczyłem z zachwytem, patrząc na te prawdziwe cuda natury.

Po mniej więcej dwóch godzinach wędrówki, gdy upał dawał się nam już porządnie we znaki, zobaczyłem coś, co sprawiło, że moje serce zaczęło bić coraz szybciej – ślady kopyt pozostawione w miękkiej ziemi! Były świeże, a to by oznaczało, że mustangi przechodziły tędy całkiem niedawno. Espresso też je zauważył i zaczął radośnie biegać w kółko, jakby czuł, że jego rodzina jest blisko.

Mamooooooooo! Tatoooooooo! – wołał na całe gardło. Ale jego głos odbijał się od skał i grzązł między naszymi nogami. Mimo to nasłuchiwaliśmy, czy ktoś nas nie usłyszy w tej głuszy. Niestety nikt nie odpowiadał.

Postanowiliśmy więc pójść śladami, które prowadziły przez skały i wąwozy. Słońce paliło niemiłosiernie, dlaczego za wszelką cenę musieliśmy znaleźć choć kawałek cienia. I parę kropel wody. W pewnym momencie dotarliśmy do miejsca, które wyglądało jak naturalna dolina, otoczona wysokimi skałami. To było idealne miejsce na schronienie dla dzikich koni!

I wtedy ze wzgórza zobaczyliśmy stado mustangów pasących się w oddali. Espresso rozpoznał je natychmiast i z radosnym rżeniem pobiegł w kierunku swoich Rodziców. Łza zakręciła mi się w oku, gdy patrzyłem jak Mama i Tata podbiegają do swojego Synka, witając go czułym dotykiem pyska. Szukali go całą noc, ale nie spodziewali się że Espresso dotrze aż tutaj, do Parku Narodowego Arches. Reszta rodziny zebrała się wokół niego, a on wskazał na mnie kopytkiem i opowiedział ze szczegółami jak pomogłem mu odnaleźć drogę do domu. Błękitna Strzała – wielki i silny ogier, podszedł do mnie by podziękować za opiekę nad Synem. W jego oczach widziałem ogromną wdzięczność. I łzy wzruszenia.

Po krótkim odpoczynku stado musiało iść dalej na wschód. Nadszedł więc moment, by się pożegnać. Postanowiłem nie wracać już na stację, bo i tak nie zdążę na pociąg. Musiałem więc pogalopować na południe, w kierunku Wielkiego Kanionu rzeki Kolorado.

Ojciec Espresso jeszcze raz podziękował za pomoc i dał mi kilka cennych wskazówek jak szukać pożywienia i wody w trudnych warunkach. Dzięki jego radom wiedziałem, że bez problemu dotrę do kolejnego niezwykłego miejsca, które czekało na odkrycie.

Ten dzień na zawsze zostanie w mojej pamięci. Nie tylko dlatego, że udało mi się zaprowadzić Espresso do Rodziców, ale także dlatego, że odkryłem Park Narodowy Arches na mapie mojej podróży.