Część 1
Gdy dotarłem na stację kolejową słońce zaczęło powoli wyłaniać się zza horyzontu. Kupiłem bilet, i choć Pani Kasjerka bacznie mi się przyglądała, udało mi się uciec przed jej pełnym pytań spojrzeniem. Zdobyłem się na najbardziej uroczy ze swych uśmiechów, odsłaniając przy tym garnitur swoich pięknych, białych zębów.
Stałem na peronie, a moje chude nogi drżały jak galaretka z malinami. Tłumiłem w sobie kłębiące się we mnie emocje – strach, przerażenie, ekscytację i radość. Nie potrafiłem nad nimi zapanować.
Gdy wiszący nade mną zegar wybił godzinę 05:57 zza zakrętu wyłonił się długi, lśniący pociąg, który miał mnie zawieźć do San Francisco. Sunął po gładkich torach niczym zmęczona baletnica, wydając z siebie dźwięki skrzypiącego metalu.
Mimo bardzo wczesnej pory stacja tętniła życiem. Wokół kręciło się sporo ludzi, zwierząt, a nawet innych koni, które wędrowały tu i tam, zajęte swoimi sprawami. Czułem się nieco zagubiony w tym tłumie, a moje serce biło z radości na myśl o nadchodzącej podróży.
Trzymałem bilet w pyszczku, ale nie do końca wiedziałem co z nim zrobić. Czy pokazać go od razu konduktorowi przy wejściu, czy może poczekać aż sam do mnie podejdzie? Musicie wiedzieć, że my, koniki Hobby Horse rzadko jeździmy koleją. Zdecydowanie częściej specjalnie do tego przystosowanym samochodem lub samolotem. Dlatego podróż pociągiem wydawała mi się podwójnie ekscytująca.
Gdy odnalazłem swój wagon podniosłem niezgrabnie przednią nogę i próbowałem otworzyć drzwi do pociągu. Niestety, nie było to takie łatwe, jak mi się wcześniej wydawało. Trochę się zdziwiłem, gdy kopyto zsunęło się z klamki i zamiast otworzyć drzwi, upadłem na peron.
„Ale ze mnie gapa” – Ledwo ta myśl przemknęła mi przez głowę, a już któryś z pasażerów pomógł mi wstać. Grzecznie podziękowałem. Kiedy otrzepałem swój grzbiet z kurzu wszedłem do pociągu. Tam poczułem się znacznie lepiej. Zapach pieczonych jabłek unosił się w powietrzu.
„To pewnie z wagonu restauracyjnego” – Odwróciłem głowę w stronę dobiegających do mojego nosa aromatów – „Muszę koniecznie spróbować tych przysmaków”.
Ale najpierw trzeba znaleźć swoje miejsce wskazane na bilecie. Poruszając się powoli wzdłuż korytarza, mijałem kolejne przedziały. Wewnątrz siedzieli ludzie i zwierzęta. Rozmawiali, czytali książki lub gapili się przez okno. W końcu natrafiłem na tabliczkę wskazującą numer mojego przedziału. Póki co był pusty. Wszedłem do środka i odłożyłem plecak na półkę. Zamykając za sobą drzwi, usadowiłem się w fotelu, który okazał się wyjątkowo miękki i wygodny. Miałem przygotowany plan na całą podróż:
- policzyć chmury sunące po niebie,
- przestudiować dokładnie mapę znalezioną w jaskini,
- uciąć sobie porządną drzemkę, aby odespać ostatnią noc,
- powtórzyć tabliczkę mnożenia.
Rzeczywistość pokazała mi jednak, że nawet najlepiej przygotowany plan może szybko wywrócić się do góry nogami.
Pociąg ruszył, a ja z szerokim uśmiechem na pysku, wpatrywałem się w migające za oknem widoki. Przelatywały mi przed oczami w rytm stukających o szyny kół – “tut”, “tut”, “tut”. Minęliśmy nasze miasteczko, a potem krajobraz zmienił się w malownicze pejzaże – zielone wzgórza, pola i białe szczyty majestatycznych gór. Czułem, jak każda chwila przybliża mnie do wymarzonej przygody.
Głód dawał już o sobie znać, więc przypomniałem sobie o pieczonych jabłkach. Pomyślałem, że to idealny moment na pierwsze śniadanie. Opuściłem przedział i udałem się w stronę, z której dochodziły słodkie zapachy. Wszedłem do środka. W wagonie restauracyjnym panował harmider, a woń kawy i drożdżówek przecinały rozmowy pasażerów i sącząca się z głośników spokojna muzyka.
Stanąłem przy ladzie, a młoda Pani Kelnerka w służbowym uniformie posłała mi na dzień dobry przemiły uśmiech. Nie czekając na odpowiedź zapytała co chciałbym zamówić.
– Pieczone jabłko z polewą truskawkową – poprosiłem trochę niepewnie, jak to na konia w pociągu przystało.
Sympatyczna Pani zabrała się do pracy, a ja stanąłem przy stoliku na końcu wagonu. Po pierwszym kęsie poczułem, że to najlepsza rzecz, jaką jadłem od bardzo dawna. Mamie pewnie byłoby przykro, że tak mówię. Ale sami wiecie jak to jest. Oczywiście, że Mama gotuje najlepiej na świecie, ale nie zajadamy się na co dzień smakołykami w wagonie restauracyjnym, prawda?
Po śniadaniu wróciłem do mojego przedziału, najedzony i pełen energii. Okazało się, że w międzyczasie dosiadło się kilku nowych pasażerów. Przywitałem się i usiadłem na swoje miejsce. Pociąg co jakiś czas zatrzymywał się na stacji, na której jedni wsiadali, a jeszcze inni wysiadali.
Część 2
Gdy zbliżało się południe zrobiło mi się gorąco. Słońce świeciło przez szybę prosto na mnie. Wstałem, by zaciągnąć żaluzję, ale okazało się że jest zepsuta. Przy okazji uderzyłem głową o wystającą nade mną półkę, strącając przy tym swój bagaż. Zawartość plecaka rozsypała się na podłogę.
– Do stu tysięcy zgniłych marchewek! – Powiedziałem cicho pod nosem.
Z niezapiętej kieszonki plecaka wyleciał bilet na pociąg. Podniosłem go i zamiast od razu włożyć go w bezpieczne miejsce, wsadziłem go do pyszczka między zęby. Uprzejmy pasażer pomógł mi pozbierać resztę rzeczy.
Otworzyłem w końcu okno, bo upał panujący w naszym przedziale stawał się nie do zniesienia. Aby się szybciej schłodzić wystawiłem głowę i poczułem ulgę. Wiatr rozwiewał moją grzywę, a ja przy okazji postanowiłem sprawdzić, czy gdzieś tam, w oddali, widać już San Francisco. Oczywiście, że nie było widać. Stałem tak jeszcze przez chwilę. Zobaczyłem pasące się niedaleko owce, więc podniosłem kopytko aby im pomachać. Zrobiły “beeeee” na widok pociągu, a ja uśmiechnąłem się do nich, podczas gdy niespodziewany podmuch wiatru porwał mój bilet!
„O nie! Co ja teraz zrobię? Jeśli przyjdzie Konduktor i zobaczy, że zgubiłem bilet, pomyśli że jadę na gapę”. Nie wiedziałem jak się zachować w takiej sytuacji. Czy mogę jechać dalej, czy zaraz wyrzucą mnie z pociągu? Zebrałem się w końcu na odwagę i odszukałem Konduktora, aby wyjaśnić mu całą sytuację. Był wysoki jak dąb. Miał czarną, gęstą brodę i nieco już posiwiałą czuprynę na głowie. Słuchał uważnie i gdy skończyłem mówić spojrzał na mnie i… zaczął się śmiać! Tak mocno, że jego ogromny brzuch podskakiwał w górę i w dół.
– Nie martw się, Chłopcze. Jak ci na imię? – zapytał wciąż się śmiejąc.
– Fuego.
– Fuego, to tylko bilet. Możesz kupić nowy i jechać dalej. Pamiętaj tylko, aby na przyszłość pilnować biletu. I swoich bagaży!
Zapłaciłem za bilet i postanowiłem nie otwierać żadnych okien do końca podróży. Rozsiadłem się wygodnie w fotelu i nawet nie wiem kiedy zasnąłem. Byłem potwornie zmęczony, a sunący po szynach pociąg ukołysał mnie do snu. Stella wmawia mi, że chrapię, ale to nieprawda. A tak nawiasem mówiąc, ciekawy jestem co teraz porabia moja mała Siostrzyczka. I jak Babci udało się wytłumaczyć Rodzicom to moje nagłe zniknięcie……
Kiedy się przebudziłem, staliśmy na jakiejś stacji. Wydawało się, że minęło zaledwie kilka chwil od kiedy zmorzył mnie sen. Musiałem jednak zasnąć na bardzo długo, bo gdy spojrzałem przez okno wydawało mi się, że na zewnątrz jest już ciemno. W moim przedziale nie było nikogo, a ja przestraszyłem się, że przegapiłem swoją stację. Mimo złożonej sobie wcześniej obietnicy uchyliłem okno i przeczytałem na tablicy: “Santo Francesco”, przy czym litery “TO” w pierwszym słowie i “E” w drugim były zamazane. Ale o tym dowiedziałem się, gdy było już za późno.
Czym prędzej chwyciłem swój plecak i pogalopowalem do wyjścia. Uffff, udało mi się w porę wysiąść, bo Konduktor zadął właśnie w gwizdek oznajmiając tym samym odjazd pociągu. Wyskakując z ostatniego schodka o mało znów nie klapnąłem na swój konikowi zadek, ale na szczęście udało mi się utrzymać równowagę. Otrzepałem się zadowolony z siebie i zacząłem rozglądać się na wszystkie strony. Coś mi się tu jednak nie zgadzało. Trochę mała ta stacja jak na tak wielkie miasto jakim jest San Francisco. I peron był zadziwiająco pusty. Nawet jak na tę porę dnia. Przeczytałem jeszcze raz napis na tablicy i dopiero teraz zorientowałem się, że wysiadłem nie tu gdzie trzeba. “Santo Francesco” to przecież nie “San Francisco”!
Czerwone światła mojego pociągu zamazały się w oddali, aby za kilka chwil zniknąć całkowicie za zakrętem. Zdałem sobie sprawę, że zostałem zupełnie sam, na środku jakiejś wielkiej prerii, na stacji kolejowej, gdzie nie było żywej duszy.
Usiadłem na ławce, próbując wymyślić, co mam robić dalej. Kasa biletowa była już zamknięta, a następny pociąg miał przyjechać dopiero jutro rano.
Część 3
Postanowiłem więc sprawdzić, co znajduje się poza stacją. Nie spodziewałem się niczego wielkiego, bo już teraz wiedziałem, że dookoła nie ma nic. Mimo to, może znajdę gdzieś kogoś, kto pomoże mi znaleźć wyjście z tej sytuacji? Przeszedłem już spory kawałek, a tu nadal nic – jakieś kompletne pustkowie. Nie wiem jak długo szedłem, ale w pewnym momencie dostrzegłem w oddali migające światełko. Ruszyłem więc w tamtą stronę.
Światło stawało się coraz jaśniejsze, a ja coraz bardziej oddalałem się od stacji, która już dawno zniknęła mi z pola widzenia. Szedłem jednak dalej, aż w końcu dotarłem do małej farmy. Furtka była uchylona, a wąska ścieżka porośnięta krzakami prowadziła do niewielkiego domu. Strasznie tu cicho.
Na tarasie siedzieli dwaj szczupli mężczyźni. Wyglądali na bliźniaków, bo jeden był bardzo podobny do drugiego. Ubrani byli w identyczne koszule w kratę, dżinsy, a na nogach mieli zniszczone, kowbojskie buty.
Jeden z braci, ten siedzący po prawej stronie, zauważył mnie z daleka. Wstał, uśmiechnął się szeroko i machając ręką, zawołał:
– Hej, Przyjacielu! Skąd się tu wziąłeś?
Podczas, gdy pokrótce opowiadałem swoją historię o tym jak wysiadłem nie na tej stacji co trzeba i że muszę czekać do rana na następny pociąg, drugi z Braci wstał i wszedł do domu. Trochę mnie to zaskoczyło, bo raczej nikt nie chowa się na widok gości.
– Możesz zatrzymać się u nas, a jutro odwieziemy cię na stację. Widzisz, ludzie często myślą, że dojechali do San Francisco, a to tylko malutkie Santo Francesco leżące w samym sercu prerii. Ot, taka niespodzianka – Mężczyzna zaśmiał się skrzeczącym, niezbyt przyjemnym głosem. – Joe, przygotuj dla naszego gościa miejsce w stajni!
– Dziękuję – odpowiedziałem i pomyślałem w duchu: „Co za sympatyczni ludzie tu mieszkają”.
– Nie ma za co – Mężczyzna wypił łyk herbaty, uśmiechnął się do mnie po raz drugi i zapytał – Hej, chcesz świeżą marchewkę i trochę siana?
Perspektywa zjedzenia porządnej kolacji w dobrym towarzystwie była zachęcająca. Zwłaszcza, że od dawna burczało mi w brzuchu. Zachęcony zaproszeniem zbliżyłem się do schodów prowadzących na taras. Niestety, nie miałem pojęcia, że te wszystkie miłe słowa były częścią pułapki. W międzyczasie, drugi z Braci, który ukrył się wcześniej w domu, podszedł do mnie od tyłu. Kątem oka zobaczyłem, jak przygotowuje swoje lasso i zarzuca je w moją stronę.
„Ojej!” – Zrobiłem gwałtowny skok w lewą stronę, widząc, jak gruby sznur o mały włos nie utknął na moim karku. Sznur odbił się tylko o grzbiet i trafił pod moje kopyta. Czułem jak moje serce zaczyna bić szybciej. Mężczyzna próbował złapać mnie po raz drugi, ale potknął się o własne lasso, które zawirowało wokół jego nóg. Chciał się uwolnić, ale tylko zaplątał się w nie jeszcze bardziej. Siedzący na tarasie Bliźniak zerwał się na równe nogi i podbiegł do Brata, aby go uwolnić.
Wykorzystując tę chwilę chaosu, poderwałem się do galopu i biegłem przed siebie najszybciej jak potrafiłem. Nieważne gdzie, byleby jak najdalej od tych, jak się okazało, złych ludzi. Słyszałem w oddali że krzyczą do siebie, potem do mnie, przywołując wszystkie gromy i klęski żywiołowe. Słyszałem też jak odpalają silnik swojej furgonetki i ruszają w pościg za mną. Widziałem zbliżające się do mnie światła. Potknąłem się i wpadłem do jakiejś dziury, którą przysłaniał sporych rozmiarów wyschnięty krzew. Skuliłem się i czekałem. Byłem wyczerpany ucieczką i nie mogłem złapać tchu. Nagle światła samochodu zgasły, a goniący mnie mężczyźni wysiedli z auta. Myślę, że wyłączyli je celowo, aby mnie nie spłoszyć. Siedziałem nieruchomo, a serce waliło mi jak młot. Nasłuchiwałem każdego, nawet najmniejszego szmeru nie wiedząc z której strony mogą mnie podejść.
Nie pamiętam jak długo to trwało, ale wtedy naprawdę się bałem. Jeśli mnie złapią, to ……… Odrzuciłem czarne myśli i zacząłem obmyślać plan ucieczki, bo byłem pewny że są niedaleko. Po chwili znów usłyszałem warkot silnika. Bracia rozmawiali głośno ze sobą, od czasu do czasu podnosząc nawet głos. Chyba zaczęli się kłócić. Wsiedli jednak do samochodu i odjechali w nieznanym kierunku.
W końcu, gdy zrobiło się zupełnie cicho, mogłem odetchnąć z ulgą. Miałem nadzieję, że już tu nie wrócą. Wziąłem głęboki oddech i spojrzałem w niebo. „Co to jest za dzień?” – pomyślałem – „Nie dość, że zgubiłem bilet, przespałem stację, to jeszcze o mały włos nie dałem się złapać jakimś farmerom. Nie wiadomo co by ze mną zrobili. Uffffff.” Wiedziałem, że muszę coś wymyślić żeby wydostać się z tarapatów. Ale po całym dniu przygód opadłem już z sił. Byłem głodny, zmęczony, chciało mi się pić i na dodatek nie miałem bladego pojęcia gdzie jestem. Chciałem wrócić na stację, ale nie wiedziałem w którą stronę mam iść. Nie przyszło mi wcześniej do głowy, aby sprawdzić na kompasie, czy Santo Francesco znajduje się na wschodzie, południu, północy czy zachodzie. I tak siedząc w jakiejś dziurze pod gwiazdami prerii, zasnąłem z głową pełną kłębiących się myśli. Moja podróż dopiero się rozpoczęła, a już zdążyłem wpakować się w kłopoty…..